Tomasz Pyzik
Literacka kaskaderka
Sławomir Matusz, Podatek od nienapisanego wiersza, MDK Kazimierz, Sosnowiec 2016.
Kolejna książka w dorobku literackim Sławomira Matusza to zbiór esejów napisanych na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat, które tworzą wciąż aktualną krytykę współczesnej kultury. Tytuł nawiązuje do wiersza z tomu Piosenka o okienkach. Podwórko Szpilmana, który ukazał się w serii Biblioteka „Toposu” w 2014 roku. Teksty śmiało zagłębiają się w różne obszary tematyczne, spośród których dominuje troska o autentyczne życie literackie. Pojawiają się też rozdziały eksponujące teologiczne akcenty oraz znakomity, w jakimś sensie zaskakujący mini-wykład o… bartnictwie, który jest wstępem do albumu fotografii Romana Rogozińskiego Barć z 2016 roku. Nawet przy tej okazji autor zwraca uwagę na polonistyczne wartości: piękno polskich archaizmów, na historycznoliterackie wątki nawiązujące do poruszanego zagadnienia. I tak dzięki temu przypominamy sobie dobrze znane strofy Jana Kochanowskiego i odkrywamy bardziej współczesne głosy, jak np. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego oraz Wojciecha Kassa z tomów Wiry i sny oraz Ba! Matusz rozpoczyna jednak książkę od mocniejszego uderzenia. Od początku zderzamy się z bezkompromisowymi tekstami, w których sosnowiecki pisarz surowo ocenia ostatnie 25-lecie w tzw. literaturze mainstreamowej, czyli – jak przeczytamy w eseju Dlaczego Didache? – „najczęściej nijakiej, błahej, nudnej i zwyczajnie nieprawdziwej, wymyślonej, zmyślonej, lub takiej, która nie ma nas przez złem uchronić, a tylko pomieszać wartości z antywartościami, pomieszać wartości z przyjemnościami, wytrącić z wiary, zwieść na drogę nihilizmu i cynizmu, zabić duszę i rozwinąć ego do monstrualnych rozmiarów”. Stąd przypomnienie o Didache, czyli mało znanym apokryficznym traktacie z wczesnego chrześcijaństwa zawierającym szereg moralnych pouczeń. Autor pragnie w ten sposób zatrzymać treści spychane na margines przez różnorodnych literackich decydentów. Matusz przeciwstawia się popularnym nurtom oraz środowiskom opiniotwórczym, które osądzają, co jest wartościowe w literaturze, choć same, zdaniem autora, żadnych wartości nie prezentują. W uwagi dotyczące współczesnej kultury ten nad-świadomy eseista wplata jednak coś znacznie cenniejszego niż prywatną opinię o aktualnym stanie literatury. Mówi o sobie. Nie mamy wątpliwości, że jest szczery i prawdziwy. Szczególnie widoczne jest to w uzasadnieniach, argumentacjach dotyczących wyboru Didache. Warto się zastanowić, który z tych powodów jest nam najbliższy, bo ich zakres znaczeniowy obejmuje różne doświadczenia życiowe. Ujawnia się tu poetyckie postrzeganie świata przez autora, który kompensuje w sobie wielogłosowy krzyk rozpaczy współczesnego społeczeństwa, przetwarzając go na własną, wyrazistą i bolesną frazeologię. Jest w tym coś romantycznego. Matusz jednak nie jest sam, mimo że przypomina bohatera tragicznego, który odczuwa za innych, bo inni odczuwać już nie umieją. Ich milczenie jest więc gorsze od krzyku, bo udowadnia nieświadomość prawdy. O tę prawdę wewnętrznego człowieka twórca odważnie woła choćby razem z Feliksem Netzem przy okazji wnikliwej interpretacji jego utworu Krzyk sowy. Dzięki nieprzejednanej postawie domagającej się prawdy i historycznego oczyszczenia przywdziewa na siebie jeszcze jedną szatę – „literackiego kaskadera”, ale nie w rozumieniu Jana Marxa w antologii z 1986 roku. Matusz rewiduje to pojęcie, o czym czytamy w rozdziale Poezja i mord: „Piszę o faktach znanych, ale inaczej je interpretuję – wskazując, że odwaga w życiu poetów niekoniecznie wiąże się z gestem samobójczym. Bycie poetą wymaga wiele różnego rodzaju odwagi i kaskaderskich czynów”. W nowym rozumieniu terminu do „literackich kaskaderów” zostają zaliczeni: Miłosz, Herbert, Baczyński, Wat, Jasieński, Rymkiewicz, Podsiadło, Kass, Nowaczewski. We wspomnianym eseju poprzez tytuł poruszony został kolejny problem, niebędący niestety żadną wyimaginowaną koniunkcją. Matusz zastanawia się nad przyczynami głośnego wydarzenia z pogranicza kryminalistyki i poezji z 2015 roku i prowadzi swoiste literackie śledztwo. Wnioski, do jakich dochodzi, nie spodobają się wszystkim z branżowego (pół)światka, a ostatnie zdanie wstrząsa i zostaje w pamięci. Oby nigdy nie przekształciło się w rzeczywiste wydarzenie. Spostrzeżeń autora omawianego zbioru nie można lekceważyć. Ma on bowiem wiedzę i talent, które przekładają się nie tylko na umiejętne poznawanie wartości tekstu, ale także wartości tego, kto go napisał. We fragmencie szkicu Dusza a człowiek podziemny. Rzecz o pisaniu znajdziemy takie zdania: „Czytając cudzy tekst, pamiętajmy, że obcujemy tylko z tekstem – pisanym świadomie albo pisanym nieświadomością jego autora. Możemy jedynie śledzić tekst, śledzić konsekwencje, które z niego wynikają, albo czytać nieświadomość jego autora. Nieświadomość językową lub poznawczą i duchową”. „Poezja jest spotkaniem człowieka w języku. Spotykają się w nim poeta i czytelnik”. Wydaje się, że przed tak precyzyjną, krytyczną lupą nie umknie żaden detal. Wnikając w świat lektur Matusza odbity w jego recenzjach, widzimy surową konsekwencję, twardy kurs wyznaczony przez jasne przekonania. Nie ma tam mglistych opinii, eufemizowania, obawy o swoje lub cudze dobre imię. Pisarz prawdziwy i odważny musi uciekać się do metaforycznej kaskaderki. Przeto obrywa się i Tischnerowi za Spór o istnienie człowieka, i powszechnie uznanym gremiom literackim. Eseje Matusza przedłużają dyskusję o tematach budzących kontrowersje, jak na przykład motyw walki między „kulturą życia” a „kulturą śmierci” obecny w książce Donalda de Marco i Benjamina D. Wikera Architekci kultury śmierci, której coś więcej niż recenzja znajduje się w omawianym zbiorze. Ale też teksty autora Licznika Geigera takie są. Niby o przeczytanych lekturach, niby o ich autorach, o ogólnie pojętej kulturze, ale najciekawsze i tak są czasem bardziej lub mniej obecne akcenty autobiograficzne. Tak też jest w przypadku utworu, którego tytuł przyjmuje cały wybór pism Matusza. Tworzy się dzięki temu metafora zawiłego poetyckiego i zarazem człowieczego losu, bo Podatek od nienapisanego wiersza to oczywiście z jednej strony pokłosie kuriozalnych decyzji aparatu państwowego wobec twórcy kultury, a z drugiej strony egzystencjalny zapis niepewności co do własnej artystycznej przyszłości. Mamy do czynienia z kolejnym doświadczeniem, które potwierdza tezę mówiącą, że Sławomir Matusz to w jakimś sensie – według nowej wykładni – literacki kaskader. Tym bardziej powinniśmy go czytać, a przez to odwodzić od pomysłu zawartego w dramatycznych pytaniach zamykających utwór. Niech ten poeta płaci podatki, niech płaci z profitów za eseje pełne odważnej prawdy i za wiele swoich bardzo dobrych wierszy. Tych napisanych i wydanych oczywiście, bo nienapisane, choć bez wątpienia równie dobre, nie powinny podlegać opodatkowaniu.
Tomasz Pyzik
Topos, nr 1/2017
Ewa Wylężek
Czucie, wiara i szkiełko – o kondycji współczesnej
Ta składająca się z dziewiętnastu części kolekcja szkiców i esejów literaturo- i kulturoznawczych wydana we współpracy z Miejskim Domem Kultury „Kazimierz” w Sosnowcu jest z pewnością wyzwaniem dla czytelników, zwłaszcza miłośników poezji. Zróżnicowanie tematyczne zaspokoi jednak zarówno fanów Becketta, admiratorów Ginsberga oraz, co było może być sporym zaskoczeniem – amatorów sztuki bartnickiej. Obszary kultury – nie tylko współczesnej – po których oprowadza czytelników autor, są im pozornie dobrze znane, gdyż jego światopogląd i
dokonana przez niego szczegółowa analiza wybranych utworów i zjawisk, oferuje wyjątkowe perspektywy interpretacyjne.
Autor w poważny, akademicki sposób traktuje np. o problemie zła drzemiącym w człowieku i odwołuje się do prac m.in. Tischnera czy Kartezjusza, wymagając od odbiorców sporego zaplecza teologicznego i filozoficznego. O ile jednak motyw unde malum jest potraktowany rzeczowo, naukowo, o tyle eseje o współczesnej kondycji pisarstwa i pisarzy sprawiają wrażenie bardziej emocjonalnych i przez to znacznie ciekawszych. Co uderza, to wyraźny sprzeciw wobec pisarstwa ukierunkowanego na szybką gratyfikację, złudną popularność i artystostwo.
Podejście Matusza do języka to zdecydowanie mocniejszy aspekt książki. Skupienie na medium – czasie użytym w wierszu, rodzaju metafor – jest bez wątpienia doskonałym ćwiczeniem z poetyki. Głęboka świadomość pisarza i wrażliwość na język przypominają jak nierozerwalnie
jesteśmy z językiem połączeni i że jest on osią relacji międzyludzkich. Niestety, właśnie to postulowanie odpowiedzialności za słowa nie do końca się Matuszowi udaje. Tworzenie podziałów poprzez język jest zabiegiem, jak uczy historia, niebezpiecznym, nie wydaje się więc zasadnym, by pisać: „Polską literaturę współczesną tworzą tzw. kaskaderzy literatury – jak ich opisywał Marx –geje, blockersi, lesbijki, alkoholicy, narkomani. Literatura jest zakazana dla ludzi normalnych, zdrowych, którym o coś chodzi (…)”. Być może błędnie odczytuję intencje Matusza, niemniej przykrym jest, z jaką lekkością przekreśla współczesnych, niejednokrotnie nagradzanych, twórców.
Po drugiej stronie jego oceny kondycji współczesnej literatury jest, co ciekawe, hip-hop i rap, którym poświęca sporo uwagi i sprawiedliwe tropi poetyckie ślady tych, biorąc pod uwagę zainteresowanie akademickie, niszowych gatunków. Nie da się ukryć, że pisarz znacznie wykracza
poza poezję per se, sięga bowiem również po doniesienia prasowe traktujące o okrutnej zbrodni czy strony internetowe zaspokajające egoistyczne potrzeby jednostki.
Autor szczerze przyznaje się do lęku, który budzi w nim chaotyczny status quo. Nie można odmówić mu wnikliwości obserwacji – już w eseju z 2000 roku przewidział bezproduktywne użytkowanie Internetu i pustynię znaczeniową złożoną z tysiąca witryn internetowych, które w żadnym stopniu nie stanowią wartości dodanej w życiu jednostki. Eseje niejednokrotnie są raczej socjologicznymi zapiskami nad m.in. współczesnymi modelami rodziny, kwestią etyki lekarskiej, norm i aberracji. Dobitnie pokazuje to, że poeta nie tworzy gdzieś „obok” rzeczywistości, nie jest (nie powinien być?) natchnionym, romantycznym szaleńcem, który przeżywa miłosne uniesienia, rozpacz czy ból w przerysowany sposób. Matusz krytykuje nadmiar patosu, o którym mówi, że ośmiesza autora. Nadużywanie pojęcia miłości, cierpienia, śmierci wskazuje według niego na bezradność językową i nadaje utworowi niezamierzony, kiczowaty charakter, co staje się tym bardziej deprymujące, gdy prace wątpliwej jakości zostają publikowane i cyrkulują wśród pseudoartystycznych środowisk i quasi-literackich grup. Sam Matusz mówi o nich, być może z przesadą, „gazetki” i wymienia nawet co poczytniejsze wydawnictwa. Nie umyka jednak uwadze fakt, że sama książka, w której autor dość dosadnie krytykuje (jego zdaniem) quasi-poetów i
pseudopisarzy wydających swe prace pod auspicjami mniej lub bardziej prestiżowych lokalnych przedsięwzięć kulturalnych, wydana została przez lokalne instytucje.
Nietrudno zauważyć, iż traktuje on pisanie jako misję, a złe pisanie, za św. Augustynem, jako grzech. To radykalne podejście Matusza do literatury każe ją traktować jako hermetyczne środowisko, dostępne tylko dla wąskiej grupy reprezentującej właściwe, jego zdaniem, wartości.
Ci mniej utalentowani skazani są na banicję i rozczarowanie (żywią się też „zawiścią, zazdrością i tanimi pochlebstwami”). Ta zamknięta postawa wobec ludzi próbujących swoich sił w poezji niepokoi i buduje dystans między dziełem a czytelnikami, od których wymaga dojrzałości i
odpowiedniego podejścia do tekstu – muszą się oni zmierzyć z wytycznymi klarującymi metodę czytania poezji, które Matusz prezentuje w swojej pracy.
Z jednej strony postuluje on Barthesowską śmierć autora („Możemy jedynie śledzić tekst”), z drugiej – podnosi istotną kwestię autorskiego „Ja” i dążenia do introspekcji. Autorefleksja jego zdaniem może mieć zdolność oczyszczenia twórcy z cierpień. Z tego powodu czytelnik może początkowo odnieść wrażenie, iż Matusz dąży ku sacrum i dlatego rozpoczęcie szkiców od omówienia konceptu zła może zaskoczyć. Począwszy od buńczucznego manichei-zmu, poprzez Tischnera autor zachęca do introspekcji Kartezjusza i stara się uzupełnić braki, które jego zdaniem
pojawiają się w analizach zjawiska. Nie umyka czytelnikowi imponująca znajomość stanowisk myślicieli zarówno śred-niowiecznych, jak i romantycznych i bardziej współcze-snych. Z pewnością można traktować odautorskie komen-tarze jako drogowskazy w samodzielnym poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o pochodzenie zła.
Lektura prac Matusza jest niełatwa i wymagająca, choć z pewnością warta czytelniczych wysiłków. Być może erudycja i skupienie są ceną – podatkiem, który przychodzi płacić za poruszanie się po obszarach literaturoznawczych. Tytułowy Podatek od nienapisanego wiersza to praca Matusza, która czeka na czytelnika pod koniec książki. Inspiracją dla tego wiersza był mężczyzna, który w ramach protestu dokonał aktu samopodpalenia pod kancelarią premiera. Tak mocny akcent wieńczący dzieło jest ciekawym zabiegiem kompozycyjnym – czy to pytanie o
wysokość podatku składanego kulturze i ludziom, którzy wierszy nie piszą, lecz w radykalny i ostateczny sposób wyrażają swój sprzeciw wobec rzeczywistości? Czy też ceną za praktykowanie poezji jest pamięć o tych, którzy egzystują poza nią?
Sławomir Matusz: Podatek od nienapisanego wiersza. Wybór pism. Sosnowiec 2016, s. 138
autor: Ewa Wylężek